Gdyby ktoś mnie poprosił, abym w jednym zdaniu powiedziała, czym jest dla mnie rodzicielstwo bez wahania odpowiedziałabym, że podążaniem za dzieckiem. Do tej pory pisałam głównie o wymiarze metaforycznym, o wsłuchiwaniu się w płacz, obserwacji ciała, kierowaniu się swoją intuicją… I choć może to oczywiste to dopiszę. Podążanie za dzieckiem nie ma dla mnie zbyt wiele wspólnego z tym, że to dziecko decyduje o wszystkim samo. Chociaż decyduje zawsze, gdy jest taka możliwość i jeśli nie kłóci się to z potrzebami innych. Nie ma to także zbyt wiele wspólnego z tym, że dziecko staje w centrum rodzinnych relacji, bo każdy członek rodziny jest traktowany z takim samym szacunkiem i w centrum znajduje się ta osoba, która tego w danym momencie najbardziej potrzebuje. Jednak nie o tym miałam pisać…
Otóż Śmieszka już bardzo sprawnie chodzi, a co za tym idzie zaczynam doświadczać także radości z dosłownego podążania za Nią. Kiedy idziemy na spacer to Ona decyduje, w którą stronę chce iść a ja swobodnie się temu poddaję. I tak idziemy od kamyczka do kamyczka, od listka do listka. Zatrzymujemy się przy każdych schodach i pokonujemy je co najmniej kilkakrotnie. Czasem w domu prosi mnie, abym wzięła ją na ręce i pokazuje, w którym kierunku mam iść. Cieszy się wtedy z odkrywania nowych rzeczy, ale najbardziej ze swojej sprawczości. Są to bardzo cenne doświadczenia, bo ten brak przewidywalności pozwala mi otworzyć się na nieoczekiwane.
I właśnie dziś w trakcie spaceru Śmieszka zaprowadziła mnie do Kościoła. Skręciła na kościelny plac, zobaczyła wieeelkie schody i do razu zaczęła mnie ciągnąć w ich kierunku. Później weszłyśmy do środka, spacerowałyśmy, dotykałyśmy kwiaty, uśmiechałyśmy się do innych ludzi. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w Kościele w ciągu dnia. Już zapomniałam, jakie to cudowne uczucie obcować z Bogiem w tej ciszy.
Gdybym nie dała się prowadzić Śmieszce nie doświadczyłabym tej cudownej chwili, a wiem, że bardzo jej potrzebowałam. Ona wiedziała, że jej potrzebuję, dlatego mnie tam zaprowadziła.