Jest piątkowy wieczór. Śmieszka ucięła sobie ponadprogramową drzemkę pomiędzy 18 a 19.30, a więc pewnie pójdzie spać najwcześniej ok. 22… W domu jestem ja, M. i mój ośmioletni siostrzeniec, no i oczywiście Śmieszka, która potrzebuje w danej chwili czyjejś uwagi. Tylko, że nikomu się nie chce, każdy z nas jest zmęczony, upały dały się nam wszystkim we znaki, w mieszkaniu duszno, no i to piątkowy wieczór…
Co więcej każde z nas widzi tylko czubek swojego nosa: ja piszę coś w komputerze, M. ogląda telewizję (naprawdę zdarza nam się to bardzo rzadko),a siostrzeniec gra na telefonie. Śmieszka siedzi na środku dywanu i jest coraz bardziej zniecierpliwiona. Najpierw przypomina się tylko raz na jakiś czas: krzycząc długie: aaaaaaaaaaaa! Po chwili jednak zaczyna płakać, informując nas, że to już przesada. I wtedy dostaję olśnienia, co my w ogóle robimy? Siedzimy we czwórkę, ale tak naprawdę jedyne co mamy ze sobą w danej chwili wspólnego to nasze ciała zgromadzone w jednym pokoju. Biorę Śmieszkę na ręce, pytam czego potrzebuje, przytulam. Jestem z nią, wtulamy się w siebie, odżywiamy sobą nawzajem. Wszystko trwa może dwie minuty, to wystarcza. Odkładam Śmieszkę na dywan, zaczyna bawić się sama, ale mnie już nie ciągnie do komputera, M. po chwili wyłącza telewizor i zaczyna rzucać ze Śmieszką piłeczkę, Siostrzeniec, który to obserwuje zza małego ekranu telefonu, również do nas dołącza. Teraz naprawdę jesteśmy ze sobą, pojawia się inna jakość. Robiąc herbatę patrzę na nich z oddali, czuję ciepło i uśmiecham się do siebie.